Z recitalem kolęd łemkowskich i pastorałek Julia Doszna wystąpiła 19 grudnia w Galerii Sztuki Współczesnej DOM DOKTORA.
Urodziłam się, gdy śnieg leżał jeszcze na stokach, lecz pączki miały rozwinąć się lada dzień. Mowa, którą w sobie noszę jest mową mojej ziemi, jej wiary, tęsknoty, radości. Kiedy jest mi smutno,
idę posłuchać, co mówią drzewa. One mnie nigdy nie zawiodły. Gdy czuję, że żyję - śpiewam.
Bo śpiew jest we wszystkim co żyje: w kwiatach i ptakach, w cieple słońca i chłodzie kropel deszczu, w potoku stromo spadającym i nawet w ciszy przydrożnego kamienia ukryte jest tajemne jego
brzmienie. Śpiew jest modlitwą stworzenia do Stwórcy. Moją modlitwą.
Poetycko brzmi Pani życiorys, a zarazem credo artystyczne. W czasach wszechobecnej komercjalizacji kultury, również ludowej, chyba niełatwo jest podążać
drogą przez Panią wybraną?
Nie jestem pewna, na ile ja sama decydowałam, decyduję o mojej drodze - raczej Ona wybrała mnie – droga, ziemia, moja mała Ojczyzna. Urodziłam się i wychowywałam w karpackiej przestrzeni pod
kopułami cerkiewnymi, w ciepłej kolorystyce beskidzkiego krajobrazu. Łapczywie , w zadziwieniu i oczarowaniu chłonęłam dźwięki, zapachy, uczyłam się wrażliwości mojej ziemi. Ona zapisała we mnie
swoje harmonie – smutne liryczne, melancholijne, może właśnie dlatego kocham je ponad inne. Komercja i pospolitość nie pociągały mnie i chociaż wiem, że płynę pod prąd – jakoś bardziej czuję się
w tym trudzie spełniona. Kultura ludowa nie znaczy prymitywna i nie oczekuje naszego ulepszania. Malarstwo Nikifora na przykład, chociaż nazwane naiwnym, przecież uznane w świecie za
najcenniejsze.
Śpiew towarzyszy Pani od zawsze, czy miłość do śpiewu wyniosła Pani z domu rodzinnego? I jaki był ten dom, znajdujący się w Bielance, małej wiosce w
Beskidzie Niskim?
Muzyka była we wszystkim, nawet w ciszy, a może przede wszystkim rodziła się z ciszy. Szacunek do dźwięku rodził się z obcowania z przyrodą – czystą, pełną dostojeństwa i wszechobecnego smutku,
którego jako dziecko nie rozumiałam, a który przeszywał mnie na wskroś i wyciskał łzy. Były to łzy radości, wdzięczności, że mogę żyć tu, gdzie się urodziłam; dla nielicznych Łemków los był tak
łaskawy po przeprowadzanych akcjach wysiedleńczych. Mój dom ocalał rozmodlony i rozśpiewany mową rusnacką – pierwszą i umiłowaną. Nigdy nie wstydziłam się tego języka.
Śpiewała Pani w zespole Łemkowyna, opuściła jednak Pani zespół z przyczyn artystycznych. Woli Pani sama ponosić odpowiedzialność za swoją
twórczość?
Dzięki Łemkowynie, a właściwie znakomitemu Jarosławowi Trochanowskiemu – muzykowi, dyrygentowi, kompozytorowi w jednej osobie - nabrałam zaufania do siebie samej, swoich możliwości wokalnych, ale
też odkryłam, że chcę inaczej i bardziej po swojemu wypowiadać się w śpiewie. Chodziło głównie o to, by znaleźć równowagę duszy, a to wiązało się z tonacjami molowymi, w których chciałam
wyśpiewać tęsknotę moją i historię mojej łemkowskiej ziemi. Poczucie odpowiedzialności to z jednej strony wielkie brzemie, ale też satysfakcja. Dobrze jest robić swoje i mieć potwierdzenie, że
jest się na właściwej drodze.
W tym roku minęło dziesięć lat od powstania w beskidzkiej wsi Łosie, w której Pani mieszka, dziecięco-młodzieżowego zespołu „Wereteno” (po polsku
„Wrzeciono”). „Wereteno” to Pani dziecko, narodzone z potrzeby serca. Czym dla Pani jest ten zespół, czym jest dla społeczności łemkowskiej?
Jestem matką, więc moje myślenie w kierunku dzieci, ich wychowania w miłości dla słowa, rozwoju muzycznego wynikało z naturalnej troski rodzicielskiej. Wiedziałam już o zagrożeniach ze strony
wszechobecnej muzyki disco polo, trywialności telewizyjnych programów, komputerowych gier. Chciałam też poprzez pracę z dziećmi nauczyć je miłości do ojczystego języka, uwrażliwić na dźwięk, na
melodię tworzoną i śpiewaną przez wieki. Być może łatwiej było nam wzrastać ku uznanym wartościom, bo nie czuliśmy zagrożenia od możliwości tylu wyborów, korzystania ze współczesnych propozycji,
zachęt. Nie byliśmy niewolnikami reklam, mody, konieczności zakupów.
Moje Weretenki, bo tak lubię o nich myśleć i mówić , są moimi małymi i dużymi już dziećmi. Z wielkim sentymentem śledzę ich rozwój, również muzyczny i cieszy mnie to, że zasiane również mną
ziarno nie obumiera, a rozwija się, rozkwita, dojrzewa. To pozwala optymistycznie myśleć, że podjęty przeze mnie trud przedłuży i moje istnienie. Jako pierwsza podjęłam pracę z łemkowskimi
dziećmi i dałam chyba dobry przykład dla innych – muzyków, pedagogów, którzy zaczęli również tworzyć zespoły dziecięce, młodzieżowe – świetnie dziś funkcjonujące.
Występowała Pani w wielu krajach, między innymi w Kanadzie, USA, na Węgrzech, Słowacji i Ukrainie, ale nie skusiły Pani wielkie metropolie. Wraca Pani wciąż
do swej małej ojczyzny. Łemkowszczyzna to pojęcie geograficzne i etnograficzne, jednak słuchając Pani pieśni zrozumiałam że tkwi ona w Pani sercu, jest dla Pani jedynym miejsce na ziemi. Czy tak
jest rzeczywiście?
Teraz dodatkowo mówi się o mitycznym pojęciu Łemkowszczyzny. To prawda, że mojej dawnej, ukochanej Łemkowszczyzny już nie ma, bo odeszła z ukochanymi ludźmi, ale przecież i oni, pamięć o nich i
wspomnienia zostały w moim sercu. Może dlatego, że dotykałam Łemkowszczyzny bosymi dziecięcymi stopami, że oddychałam jej oddechem, dziś czuję się głęboko i nierozerwalnie z nią zespolona. To
moje sacrum, z którego czerpię siłę i natchnienie.
Rozmawiała Ewa Matuszewska,