Taki los taki krzyż / Anna Rydzanicz.- Przegląd Prawosławny, 2006, nr 3
W pamięci lubinian na długo pozostanie jedno z jego ostatnich kazań. Wygłoszone przez człowieka ciężko chorego o stosunku do Boga wobec ciężaru, jakim jest życie. Kazanie o krzyżach, będących symbolem losu człowieka, w którym zawsze wybieramy sobie przeznaczony krzyż. - Dostaliśmy lekcję jak należy postępować w obliczu ludzkich słabości. Było to indywidualna interpretacja cierpienia i przeznaczenia. Pożegnanie z wiernymi - mówi o. Bogdan Repeła.
Ciepły, ale z odrobiną rezerwy uśmiech, łagodny tembr głosu i delikatny uścisk dłoni podczas powitania, na pierwszy rzut oka zdradzały człowieka nieśmiałego, ale wystarczyło spojrzeć w
przenikliwe czarne oczy i rozmówca szybko zmieniał zdanie. Przekonywał się, że stoi przed nim człowiek drobnej postury, lecz wielkiego formatu.
Takich spotkań w życiu zmarłego 12 stycznia ojca mitrata Michała Żuka, dziekana okręgu lubińskiego i przez ponad 32 lata proboszcza parafii Świętej Trójcy w Lubinie, zapewne były
tysiące. Kiedy zmagał się ze śmiertelną chorobą, wielu było przy nim myślami i modlitwą. Odwiedzało chorego w hospicjum.
W uroczystościach pogrzebowych, w poniedziałek 16 stycznia, mimo kilkunastostopniowego mrozu, wzięło udział ponad trzy tysiące ludzi.
Oprócz rodziny, wiernych i licznie przybyłych duchowych - przedstawiciele organizacji społeczno-kulturalnych, nauczyciele, prezydent miasta Lubina, parlamentarzyści ziemi
lubińskiej.
Odszedł człowiek skromny, cichy w wielkości swego serca, autorytet moralny, jeden z najznamienitszych duchownych naszej Cerkwi.
Stara fotografia
- Najbardziej dumny był ze zdjęcia z matką - mówi matuszka Melania Żuk, wdowa po o. Michale. Z rodzinnego albumu wyciąga starą, pożółkłą fotografię. Zrobiono ją w 1940 roku w
rodzinnej Piorunce na Łemkowszczyźnie. Barbara, a właściwie Warwara Żukowa, ubrana w odświętny strój kobiet łemkowskich, na tle chyży trzyma na rękach niespełna rocznego syna.
Ojciec Jakub Żuk do Piorunki przywędrował z niedalekiej Kamiannej i w 1936 roku ożenił się z Warwarą Sywec. Rodzeństwo Jakuba rozpierzchło się po świecie. Najstarszy brat Sylwester
jeszcze przed pierwszą wojną wyjechał do Ameryki, a pozostali, oprócz siostry Paraskiewy, znaleźli się na Ukrainie i w Kanadzie.
Czteroletnia Warwara wraz z młodszą siostrą Marią po śmierci matki znalazły się pod opieką bezdzietnej ciotki.
Młodzi małżonkowie - Jakub i Warwara - wybudowali własną chyżę. 18 maja 1939 roku przyszedł w niej na świat syn Michał. Latem 1947 roku Żukowie wraz z czwórką dzieci - Anną,
Michałem, Marią i Olgą - podzielili los tysięcy Łemków. Objęci Akcją Wisła znaleźli się w Niegosławicach. Dwa lata później przenieśli się do Wilkocina pod Przemkowem. Na Dolnym Śląsku rodzina
powiększyła się o Janinę i Jana.
- W naszym domu, podobnie jak w każdej łemkowskiej rodzinie, rodzice przywiązywali wagę do tradycji i wiary. Uczyli modlitw, prowadzili nas do cerkwi w Przemkowie - wyznaje siostra
ks. Żuka, Olga.
W domu stałą lekturą była przysyłana ze Stanów "Karpacka Ruś", czasopismo emigracji łemkowskiej. Były też książki pisane cyrylicą, a potem, kiedy Michał znalazł się w seminarium,
lektury w języku ukraińskim i wiersze poetów rosyjskich.
Po podstawówce o. Michał pojechał z ojcem na egzaminy do Szkoły Handlowej w Zielonej Górze. Zdał, ale nie przyznano mu miejsca w internacie. Rodziców nie stać było na wynajęcie
stancji, więc o nauce nie mogło być mowy. Chłopak bardzo to przeżywał. Wracając, w pociągu miał sen, tłukło mu się po głowie: "Chcę do Warszawy". Nie znał celu, ale chciał się tam
kształcić.
Zostać duchownym
- O. Michał opowiadał nam, że śniło mu się, jak zlatuje z bardzo wysokiej wieży w przepaść. Nagle pojawił się anioł i złapał go - wspomina Ewa Wąsacz z rady parafialnej.
Wtedy z pomocą przyszedł wuj ojca Tyto Maksymczak, który zobaczył w chłopaku przyszłego świaszczennyka. Jakub tylko zapytał, czy chce uczyć się na księdza. Michał nie miał żadnych
wątpliwości.
Wielkim przeżyciem duchowym była pielgrzymka seminarzystów z wykładowcami do Poczajowa. Wtedy miał też okazję poznać osiadłe w okolicach Tarnopola rodzeństwo ojca. Ilekroć
przyjeżdżał do domu, przywoził ciekawe opowieści, książki i skromne prezenty. Chciał sprawić bliskim radość.
- Szczególnie zapamiętałam kolorowy piórnik od brata i chustkę dla mamy - wspomina Olga Żuk.
Przyszłą małżonkę spotkał w cerkwi w Przemkowie. Melania Krajniak, drobna brunetka, ujęła o. Michała wielką skromnością. Ślub wzięli 7 sierpnia 1960 roku.
- Nie zdawałam sobie sprawy, co to znaczy być matuszką. Wiedziałam, że jakoś się poukłada. Wszystkiego uczyłam się stopniowo - wzdycha matuszka Melania.
Święcenia otrzymał 21 września 1960 roku we wrocławskiej katedrze z rąk biskupa Stefana, późniejszego metropolity. Matuszka zapamiętała uroczysty charakter tamtej liturgii i płacz
rodziców, ciotek i wujków. Zadawała sobie pytanie o powód tych łez. Dla niej wyświęcenie o. Michała było wielką radością.
Pierwszą parafię otrzymał w Zimnej Wodzie koło Lubina. Matuszka dostała pracę w miejscowej bibliotece. O. Żuk początkowo rowerem, potem na skuterze, dojeżdżał także do urządzonej w
domu parafian cerkwi w Michałowie. Okolica, licznie zamieszkała przez prawosławnych, dawała im poczucie rodzinnych więzi. Jednak w 1967 roku metropolita Stefan przydzielił o. Michałowi
parafię w Kalnikowie koło Przemyśla.
Trudne czasy
Nie był to łatwy okres w życiu rodzinnym. Najpierw pojechał sam. Matuszka, w siódmym miesiącu ciąży, z pięcioletnią Elą dojechały wgniecione pomiędzy bagaże na pace ciężarówki. Z
dala od rodziny czuli się trochę jak na zesłaniu. W Kalnikowie nie było plebanii, więc mieszkali w jednym pokoju u parafian.
- Ludzie w Kalnikowie byli bardzo serdeczni, ale nie mieli pewności, czy nas utrzymają. Każdy gospodarz uprawiał zaledwie jednohektarowe poletko - wyjaśnia matuszka.
W maju urodził się Piotr. Parafii potrzebna była plebania. W marcu 1968 roku o. Michał, z zamiłowania majsterkowicz, własnoręcznie, z pomocą parafian, rozpoczął budowę. Jesienią
wprowadzili się do nowego domu.
Parafia w Kalnikowie, niechętnie postrzegana przez ówczesne władze, mająca sporą kartotekę w aktach SB, należała do najbardziej newralgicznych miejsc w życiu Cerkwi w Polsce.
Proboszczom zarzucano ukraiński nacjonalizm i kolejno relegowano z parafii.
W przypadku Żuków zarzut nacjonalizmu najpierw postawiono matuszce. Nie mogąc dostać pracy w bibliotece, na pół etatu zatrudniła się w miejscowym klubie USKT, gdzie pomagała w
organizowaniu imprez kulturalnych. To nie spodobało się władzom i w 1973 roku Żukowie zostali zmuszeni do opuszczenia Kalnikowa.
- Przekonano mnie, że walka z absurdalnymi zarzutami nie ma sensu i niezależnie od tego, czy pozostanę w Kalnikowie, czy w innym miejscu, w istocie będę służył tej samej Cerkwi i
temu samemu narodowi - komentował tamte wydarzenia.
Wrócili na Dolny Śląsk. Tym razem do Lubina. Ówczesną parafię tworzyli mieszkańcy Lubina, związani z przemysłem miedziowym, oraz okolicznych wsi, głównie Łemkowie i Ukraińcy. Wraz z
rozwojem przemysłu miedziowego rozbudowywało się i miasto. Powstawały osiedla i powiększała się parafia. W dużej mierze dzięki osobie proboszcza. Ludzie nie chcieli dłużej ukrywać swego
pochodzenia. Wielką też sztuką z jego strony było łagodzenie podziałów na tle narodowościowym.
Człowiek wielkiej skromności
- W poczuciu własnej skromności tak postąpił. Przede wszystkim był proboszczem naszej parafii i nie miał czasu na związane z tym towarzyskie spotkania - wyznaje Ewa Wąsacz.
Z biegiem lat okazało się, że parafia dysponuje za małą salką katechetyczną, a i w cerkwi zaczęło robić się coraz ciaśniej. Liczba parafian wzrosła z dwudziestu do ponad stu
pięćdziesięciu rodzin. Konieczne były remonty. Prace budowlane rozpoczęto w 1997 roku. Zdjęto dach, by wymienić więźbę dachową. Od strony ikonostasu ścianie nadano bardziej eliptyczny kształt. Na
dachu umieszczono dwie małe kopuły, a w podziemiach urządzono salę katechetyczną. W czasie prac nabożeństwa odbywały się w tymczasowej kaplicy polowej.
- O. Żuk, umorusany, pracował z ekipą robotników. Nikt z zewnątrz nie przypuszczał, że to proboszcz - wspomina Bazyli Spodarek.
W 1999 r. rozpoczęto remont plebanii, w 2003 r. zmodernizowano parter, osuszono fundamenty. Remont, głownie ze składek wiernych, finansowo wsparli prezydent miasta i KGHM
Lubin.
Nigdy nie chwalił się nagrodami. Parafianie dowiadywali się o nich po jakimś czasie. Nagrodzony mitrą w 1990 roku, a w 2001 drugim krzyżem, przyjmował wyróżnienia cerkiewne z wielką
pokorą.
W sierpniu z wiernymi z Wrocławia, Lubina i Legnicy pojechał jako opiekun duchowy na Świętą Górę Grabarkę. Cieszył się, że po raz kolejny będzie mógł uczestniczyć w święcie.
Pielgrzymi wspominają jego kazanie, wygłoszone podczas Liturgii celebrowanej przez arcybiskupa Jeremiasza. Podchodzili i gratulowali. Był zadowolony, ale tłumaczył się, że gdyby wiedział
wcześniej, to trochę by się przygotował. Przemywał oczy wodą święconą, miał nadzieję, że dzięki niej poprawi mu się wzrok.
Problemy ze zdrowiem
- Kłopoty z oczami zaczęły się w maju. Zmienił okulary, ale widział coraz słabiej - mówi matuszka.
W sierpniu pojechał do Torzymia. Chciał pontonem wypłynąć na jezioro. Krewni, ze względu na coraz większe problemy z widzeniem, udaremnili mu to. Wędkowanie i szachy to były jego
wielkie pasje.
- Nad wodą, to odpoczywam - mawiał znajomym.
Od lat chory na serce, nie mógł jeździć w ukochane góry, bo jego organizm nie tolerował tamtejszego klimatu.
Zamiłowanie do szachów zdradzało w nim naturę stratega. Tej trudnej gry nauczył swego następcę, księdza Bogdana Repełę.
- Teraz wiem, że moje spotkanie z o. Michałem nie było przypadkiem - mówi nowo mianowany proboszcz parafii w Lubinie. - Miałem inne plany, co do swojej przyszłości.
Można śmiało powiedzieć, że pomiędzy proboszczem a młodym człowiekiem wywiązała się relacja mistrz - uczeń. O. Bogdan jeszcze jako student był psalmistą w Puławach i swoje przyszłe
życie wiązał z tamtejszą diecezją. W 2004 roku otrzymał telefon od znajomych z Lubina z prośbą o przyjazd. Przyjechał w niedzielę na nabożeństwo. Wtedy zasłabł o. Michał.
- Jakiś czas dochodził do siebie już na plebanii - wspomina. - To były kłopoty z ciśnieniem.
Kiedy minął kryzys, usiedli przy stole. Wystarczyła jedna rozmowa, spojrzenie w oczy, i młody teolog wiedział, że zostanie w Lubinie. Wrócił na studia, a swoje sprawy w Puławach
zakończył w ciągu miesiąca. Od 1 września 2004 roku został nauczycielem religii dla 63 dzieci i młodzieży w parafii. Ojciec mitrat, nadal sprawując funkcję proboszcza, odszedł na emeryturę.
Swego wikarego w życie cerkiewne i parafialne wprowadzał z wielkim poświęceniem.
- Prowadził mnie jak ojciec syna. Krok po kroku, z ogromnym wyczuciem - mówi młody duchowny.
We wrześniu badania wykazały guza mózgu. Operacja miesiąc później dała nadzieję na krótko.
- Targuję się z Bogiem - żartobliwie wyrażał wolę życia.
Nadchodziły chwile niemocy i wielkiego cierpienia. Ostatnią liturgię odprawił w dzień swojego patrona, 21 listopada. Były życzenia i kwiaty od parafian, którzy mieli nadzieję
zobaczyć go w zdrowiu.
Swoim duszpasterzowaniem objął cztery pokolenia. Parafia powiększyła się do 203 rodzin. On sam żył nadzieją. Kupił sobie nową wędkę. W hospicjum snuł plany. Marzył o własnym domu w
Torzymiu, o zasłużonej emeryturze.
- Żył cerkwią do końca swoich dni. W chwilach utraty świadomości z jego ust wydobywały się pojedyncze słowa: Ewanhelia, kadyło, panichida, Mychaliw, niektóre imiona i nazwiska -
wzdycha siostra Olga.
Ojca mitrata Michała Żuka, po nabożeństwie pogrzebowym w cerkwi Świętej Trójcy w Lubinie, pochowano zgodnie z jego wolą na cmentarzu komunalnym w Zimnej Wodzie. Spoczął pod
rozłożystą brzozą, niedaleko swojej pierwszej plebanii, w miejscu, które sam wyświęcał pod kwaterę prawosławną. Pomiędzy swymi dawnymi parafianami.
Wicznaja Pamiat!
W imię wartości ewangelicznych
- Dla części wiernych, która uważała się za Łemków, chciałem pozostać Łemkiem. Dla tych, którzy czuli się Ukraińcami, chciałem być Ukraińcem. Jako osoba naznaczona pieczęcią
duchownego prawosławnego, postawiłem na wartości ewangeliczne i przynależność do konfesji. Sprawy narodowościowe, bez uszczerbku dla przekonań zarówno jednej, jak i drugiej grupy, odsunięte
zostały na dalszy plan - wypowiedział się w jednym z wywiadów.
Jednak w głębi serca bardzo je przeżywał. Często w rozmowach z siostrą z bólem mówił o podziałach wśród własnego narodu.
- O. Żuk po raz pierwszy zorganizował dla dzieci wspólne uroczystości pierwszej spowiedzi - wspomina starosta Bazyli Spodarek, w parafii od początku lat 50.
Dotychczas dzieci przystępowały po raz pierwszy do sakramentu w dowolnych terminach. Wytłumaczył rodzicom, że do sakramentu Eucharystii mogą przystępować małe dzieci, co
najpierw budziło zdziwienie, a potem stało się zjawiskiem powszechnym.
- O. Michał zawsze potrafił cierpliwie wytłumaczyć. Podobnie było z kierunkiem procesji. Dzięki niemu mogliśmy wiele się nauczyć - wyznaje Ewa Wąsacz.
Starosta wspomina wielką charyzmę zmarłego proboszcza. Pamięta, jak przed laty ogłosił, że w jednym z lubińskich kościołów odbędzie się nabożeństwo dla grekokatolików. Spekulowano,
kto odejdzie z parafii. W latach 50. prawdziwie prawosławnych rodzin w parafii było kilka, resztę stanowili grekokatolicy. Do nowo utworzonej parafii unickiej w Lubinie odeszło zaledwie pięć
rodzin.
Nieobca była mu współpraca na niwie ekumenicznej. Cieszył się wśród katolików i ewangelików wielkim szacunkiem. Idee ekumenizmu zaszczepił we własnej parafii.
Dzięki arcybiskupowi Jeremiaszowi, w latach 90. lubińska parafia rozpoczęła współpracę z katolicką wspólnotą z Bilingen w Niemczech. Ostatnie z nią spotkanie z udziałem o. Michała
odbyło się pod koniec maja w Prawosławnym Domu im. św. Stefana w Cieplicach. Zorganizowano wykłady, wycieczki i ognisko. Następną wizytę zaplanowano w grudniu w Bilingen. O. Żuk obawiał się
zaśnieżonych dróg.
Kiedy parafianie postanowili zgłosić kandydaturę o. Michała do organizowanego przez miasto pebiscytu Człowiek Roku, odmówił kategorycznie, choć miał szanse na zwycięstwo i związaną z
tym nagrodę pieniężną.
Anna Rydzanicz
fot. z albumu matuszki Melanii, archiwum parafii, autorka
Przegląd Prawosławny nr 3 (marzec 2006)