W rodzinie Żerelików od czterech pokoleń mężczyźni o imieniu Jan zajmowali się żakowaniem w cerkwi. Jan Żerelik był trzecim z kolei Janem, a czwartym żakiem w rodzie, bo wyjątkowo jego dziadka ochrzczono Mitrofanem.
Kiedy przyszedł na świat, 20 grudnia 1914 r., ojca nie było w domu. Jan Żerelik senior poszedł na wojnę. Matka i babcia zajmowały się dwójką dzieci i gospodarstwem. Nie było im
łatwo. Ojciec wrócił z wojny i urodził się czwarty z kolei brat, ale podobnie jak ten urodzony przed Janem, umarł. Dopiero w 1919 roku urodziła się Petronela.
Jako ośmioletni chłopiec przeżył śmierć dziewięciomiesięcznej siostrzyczki Marysi.
- Ciężko zachorowała i miała wysoką gorączkę. Mama poszła wydoić krowę, zostawiła mnie przy niej - wspomina. - Miałem zwilżać jej usta, ale zaczęła się dusić. Widziałem, jak z jej
ust wylatuje kolorowa bańka, leci do sufitu i znika, nie pozostawiając mokrego śladu. Byłem małym chłopcem i wytłumaczyłem sobie, że to musiała być jej dusza.
Miejscowe dzieciaki bawiły się w udzielanie ślubów. Byli i swatowie, i kumowie, krótko mówiąc - pełen ceremoniał. Jana koledzy ożenili z Dorką, dziewczynką z sąsiedztwa.
- Jeszcze do szkoły nie poszedłeś, a już się ożeniłeś - żartował sobie z Jana ojciec.
W 1920 roku poszedł do szkoły. Po dwóch tygodniach nauczycielka zorientowała się, że mały Wanio, tak po łemkowsku nazywano Janów, potrafi pisać i czytać, a także zna tabliczkę
mnożenia do stu. Stało się tak za sprawą starszego o rok kolegi, który dokuczał pierwszoklasiście, że jest już żonaty, a pisać nie umie. Wtedy ambitny Wanio na tabliczce wypisał dane kolegi -
Wasyl Błaszczak, syn Andrzeja. Po przerwie do klasy wróciła nauczycielka i Wasyl doniósł o tym pani. Ta nie dowierzając, że sześciolatek był do tego zdolny, poleciła chłopcu czynność powtórzyć.
Nie mogła uwierzyć w to co zobaczyła, bo powiedziała "Niemożliwe"
i Wanio musiał pisać dane kolegi po raz trzeci.
- Z wrażenia pocałowała mnie w czoło, wzięła za rękę i zaprowadziła do drugiej klasy - śmieje się pan Jan i wyjaśnia: - Nauczyłem się pisać w czasie zabaw ze starszym o trzy lata
bratem Mikołajem.
W trzeciej klasie
do szkoły przyjechał z wizytacją inspektor. Zapytał nauczycielkę, czy dzieci są świadome swojej tożsamości narodowej.
- Mnie zapytał pierwszego: Kto ty jesteś? Ja mu na to: Rusyn mały. On pyta dalej: Jaki znak twój? Odpowiedziałem: Nam ne dały i usłyszałem: Dosyć! Nauczycielka zrobiła się czerwona
na twarzy.
Innych dzieci już nie wypytywał, tylko udzielił nauczycielce reprymendy, że dzieci z mniejszości narodowych nie należy uczyć podobnych wierszyków, bo one wypaczają ich poczucie
wartości.
- Serce dziecka jest dowodem, jakim są narodem - przypomina słowa inspektora Jan Żerelik.
Maria Chylakówna, Łemkini, obawiała się poważniejszych konsekwencji wizytacji, ale nic się nie stało. Pożegnała inspektora i wróciła do klasy. Z poczuciem ulgi ucałowała rezolutnego
dzieciaka i od tej pory stał się on jej prawą ręką. Kiedy wychodziła z klasy, pilnował i sprawdzał, czy dzieci odrabiają lekcje.
- Bardzo się przy tym starałem. Nieważne, czy to był polski, czy rachunki. Czasami pani żartowała: - Jak to jest Waniu, że przy tobie dzieci piszą staranniej niż u mnie. Ja jej na
to: - Proszę pani, nie wystarczy raz wytłumaczyć, bo nie wszyscy tak samo rozumieją - śmieje się wspominając tamte czasy.
Wieczorami w domu
opowiadano niesamowite historie z życia mieszkańców okolicznych wsi. One zastępowały radio czy telewizor i były przekazywane z pokolenia na pokolenie.
- W Izbach mieszkał człowiek, który trudnił się handlem bydła - zaczyna się jedna z takich opowieści. - Właśnie miał odebrać stado z Węgier. Działo się to zimową porą. Przekroczył
granicę polsko-słowacką, okazało się, że trzeba zawrócić z powodu zasp. Wracając, poczuł jak coś z znienacka wskoczyło mu na plecy. Na szczęście miał na sobie czuhę, kożuch, w jaki ubierali się
Łemkowie. To częściowo ochroniło go przed drapieżnikiem. Nie mając nic do stracenia, chwycił napastnika za łapy i ciągnął. I szedł z nim kilka kilometrów, zanim trafił do domu.
Jakie było zdziwienie domowników, gdy w drzwiach stanął gospodarz z martwym wilkiem na plecach. Ciągnął tak mocno, że zwierzęciu na plecach pękła skóra.
Musiał to być mocny mężczyzna, skoro sam wybierał się dla niepoznaki przez granicę - podsumowuje pan Jan.
W czasach dziadków i rodziców Jana Żerelika bosorkami na Łemkowszczyźnie nazywano kobiety, które w powszechnej opinii trudniły się czarami. Takie kobiety potrafiły sprawić, że krowy
przestały dawać mleko, a inne zwierzęta chorowały i zdychały. Pod wpływem spojrzenia bosorki mogło też zachorować dziecko.
- Najpierw trzeba było mieć dowody. Do takiej kobiety szedł ksiądz z Ewangelią i czytał Słowo Boże, aby zrozumiała, że źle czyni i wyrzekła się złego - wyjaśnia.
We wsi było kilka niezamężnych matek. Dawniej takim kobietom przez dziewięć miesięcy nie wolno było przekraczać progu cerkwi, stały pod dzwonnicą.
Pan Jan pamięta, jak w czasach księdza Fecicy wierni w kilku przypadkach domagali się zachowania takiego porządku rzeczy. Ksiądz wtedy tłumaczył, że nie należy tak czynić, bo nie
należy źle osądzać drugich, a jedyną ich winą jest to, że są kobietami. Ostatecznie jednak zakaz zlikwidowano.
Wspomina prowadzoną przez ojca na przełomie wieków XIX i XX szkołę dla diaków, tzw. diakówkę, gdzie przez dwie zimy młodzież przychodząca na zajęcia uczyła się czytać po
cerkiewnosłowiańsku. Uczyli się też dorośli, mężczyźni i kobiety, wszyscy z zapałem. Każdy potrafił posłużyć się książeczką do nabożeństwa.
- Dziś na parafii niestety już młodzież nie ta sama.
Ksiądz grekokatolicki miał 35 sztuk bydła i dwie lub trzy pary koni. Zrobiło się skromniej, kiedy od 1928 roku większa część wiernych.
wróciła do prawosławia.
Wierni prawosławni nie mieli ani cerkwi, ani plebani. Duchowni prawosławni pomieszkiwali u kilku gospodarzy.
Wieś dzieliła się na części, nazywane od miejsc charakterystycznych. W Banicy takim miejscem była Kaczmarówka.
- Być może jej nazwa pochodzi od karczmarza lub mógł tam kiedyś mieszkać jakiś Kaczmar - zastanawia się pan Żerelik. - W Banicy było jeszcze Sołtysostwo, bo tam mieszkało aż ośmiu
kolejnych sołtysów. Następnym odcinkiem wsi była Chlebówka. Dalej Byrdówka, gdzie mieszkaliśmy, i Melmówka od nazwiska Melma - wymienia bez trudu.
W 1927 roku zmarł ksiądz Michał Fecica, który choć był grekokatolickiego obrządku, przekonaniami skłaniał się ku prawosławiu.
- Nie lubił mówić o prymacie Rzymu i bliższa mu była liturgia prawosławna. Najbliższy był mu apostoł Jan, poprzez którego ludzie zostali usynowieni przez Boga. Z kolei o świętym
apostole Piotrze mawiał: Bóg kazał mu być dobrym i złym. Tym, który zdradził.
We wsi przez jakiś czas nie było księdza. Ludzie zaczęli spotykać się i skłaniać ku prawosławiu. Spośród dziewięćdziesięciu sześciu numerów przy grekokatolicyzmie zostało tylko
dwadzieścia pięć domów.
Prawosławne nabożeństwa odbywały się w prywatnych domach przez trzy lata.
W 1931 roku wierni wybudowali w głębi wsi, dwieście metrów dalej, nową cerkiew także św. św. Kosmy i Damiana, którzy starej cerkwi patronowali od drugiej połowy XVIII wieku. Tak więc
w Banicy stały dwie cerkwie, mające za patronów tych samych świętych.
Początkowo nie mieli własnego księdza, gościnnie przyjeżdżali duchowni z Piorunki i Śnietnicy. Dopiero w 1937 roku przyszedł Maksym Sandowicz. Zamieszkał u diaka Rydzanicza i został
pierwszym proboszczem na stałe. Po roku przeniósł się do Uścia Ruskiego, a do Banicy przyszedł ksiądz Anatol Klucz. W 1941 roku wyjechał w rodzinne strony na Chełmszczyznę. Tam prawdopodobnie
zginął.
Jego następcą został Stanisław Detko. To był ewenement, Polak, podobno dawny kapłan Kościoła polsko-narodowego, nauczył się liturgii prawosławnej. Zgubiło go nieoddawanie plonów
Niemcom. Przyszli, zabrali i słuch po nim zaginął.
Plebanię wybudowano dopiero w 1943 roku, za księdza Stefana Biłego, niedaleko Żerelików. Na ten cel zakupiono świetlicę i rozbudowano na potrzeby plebanii.
Księdza Biłego baniczanie wspominają jako tego, który zorganizował w cerkwi prężny chór, zbierał młodzież i uczył ją śpiewać. Z zamiłowania fotoamator, posiadał aparat fotograficzny
i robił zdjęcia parafianom. Kilka starych fotografii zachowało się do dziś.
Wraz z powrotem do prawosławia zmieniły się też zwyczaje. Podczas wielkich świąt, jako wierni Cerkwi grekokatolickiej, wyruszali procesją w lewą stronę świątyni, wraz z kierunkiem
słońca. W cerkwi prawosławnej procesja szła w drugą stronę, zgodnie z obrotem ziemi, na spotkanie wschodu słońca.
- Zaczęliśmy iść ku światłości światła. To oddawało sens prawosławia - wyjaśnia teolog z zamiłowania.
Powoli też zaniechano oblewania się wodą w drugi dzień świąt, tłumacząc to tym, że po zmartwychwstaniu Jezusa Żydzi każdemu, kto mówił o tym, zalewali oczy wodą, aby zafałszować
prawdę.
Wielkim świętem był Wjazd Jezusa Chrystusa do Jerozolimy nazywany Kwitną Nedilą. W Banicy obchodzono je szczególnie uroczyście, tak jakby to był chramowy prazdnik. Wokół cerkwi szła
procesja, a wszyscy ludzie nieśli palmy.
Przed świętami Paschy
wszyscy starali się dobrze przygotować, aby świąteczny czas przeżyć zgodnie z kanonami Cerkwi. Gospodarze starali się namłócić zboże na mąkę i przygotować paszę dla zwierząt.
Kobiety wędrowały na zakupy do Śnietnicy lub Krynicy. Na plecach przynosiły lepszą mąkę do wypieku pasch, cukier.
- Nie było tak wystawnie jak dzisiaj, ale też nie biednie - wspomina. - Niektóre gazdynie jak upiekły paschę, to smakowała lepiej niż naczynka.
Naczynka to było ciasto drożdżowe z mąki pszennej, pieczone często w roku, zaś paschę wypiekano tylko na Wielkanoc, więc gospodynie starały dodać do niej wszystko co najlepsze.
Dawało to taki efekt, że do dziś żadne aromaty nie są w stanie wskrzesić tamtego smaku.
- Jakoś Bóg tak dał, że wszystko było własne, naturalne - stwierdza Jan Żerelik.
Niezapomniany pozostał smak górskiej wody, lodowatej, łamiącej zęby, że aż trzeszczało. Świeża, smakowała wyjątkowo. - Człowiek od razu czuł się lepiej!
Na cmentarzu w Banicy zostało kilka nagrobków wypisanych cyrylicą. Zachował się grób księdza Mychaiła Fecicy oraz Kuźmy i Petra Krynickich.
W niedzielę przewodnią duchowny z procesją wspinał się na cmentarne wzgórze. Przy grobie księdza odmawiano modlitwy za wszystkich zmarłych, potem woda święcona spadała na wszystkie
mogiły. Nie było w zwyczaju, jak obecnie, modlić się przy każdym grobie. Nie dawano też karteczek na wypominki.
Pierwsze nabożeństwo
byłym baniczanom dane było przeżyć na samą Paschę w 1949 roku dzięki staraniom ojca Stefana Bieguna w Wilczkowie w powiecie Środa Śląska. W dawnych pomieszczeniach poniemieckiego
folwarku urządzono prowizoryczną świątynię. W 1950 roku władze powiatu postanowiły utworzyć tam wzorcową spółdzielnię rolniczą i raptem okazało się, że nabożeństwa przeszkadzałyby w jej
funkcjonowaniu.
Początkowo próbowano znaleźć nowe lokum w samym mieście powiatowym, ale oferowany kościółek mógł pomieścić tylko pięćdziesiąt osób. Na pierwsze nabożeństwa na Zachodzie przyjeżdżało,
bywało, i dwieście osób. Nie tylko byłych mieszkańców Banicy, ale innych z podlegnickich wsi. Sprzyjało temu idealne połączenie kolejowe z Malczycami. Wierni, aby pomodlić się w swojej cerkwi,
pokonywali nawet pięćdziesiąt kilometrów. Do cerkwi przychodzili też grekokatolicy, którzy nie mogli się odnaleźć w Kościele rzymskokatolickim. Ze stacji kolejowej w Malczycach do Wilczkowa
trzeba było iść tylko trzy kilometry.
Niejaki Ligęza, kierownik Służb Bezpieczeństwa w powiecie, pochodzący z Nowego Sącza, przychylnie odniósł się do potrzeb prawosławnych parafian i w zamian zaoferował dawną
poewangelicką świątynię w Malczycach.
Jan Żerelik do dziś z goryczą wspomina śmierć ojca w 1951 roku, kiedy w Malczycach nabożeństwa nie odbywały się regularnie, więc poszedł do miejscowego księdza rzymskokatolickiego w
Szczepanowie, który był tam dziekanem, prosić o posługę.
- Jesteś schizmatykiem, heretykiem, odmieńcem i potępieńcem! - wspomina tamte trudne chwile. - Rozpłakałem się z żalu i odpowiedziałem, że gdybym wiedział, to bym nie przychodził, a
obowiązkiem księdza jest pogrzebać każdego chrześcijanina. Powiedział, że kościelny wskaże mi miejsce w rogu cmentarza, gdzie grzebie się wisielców.
Po kilku dniach żaka Żerelika pochował o. Biegun na cmentarzu, nieopodal cerkwi w Malczycach. Była to jedna z pierwszych mogił, która dała początek prawosławnej części tego
cmentarzu.
Z całkiem odmienną postawą księdza katolickiego spotkał się w 1947 roku, tuż po przyjeździe w Ujeździe Dolnym, gdzie najpierw zostali osiedleni. Wtedy poważnie zachorował ojciec i
chciał się wyspowiadać. Sąsiad pojechał furmanką po kapłana do Ujazdu Górnego.
- Według przepisów nie powinienem, ale pojadę, bo idę do chrześcijanina - uznał ksiądz.
91-letni Jan Żerelik mieszka z rodziną w Szczepanowie koło Środy Śląskiej. Cieszy się dobrym zdrowiem i nieczęsto spotykaną bystrością umysłu.
Wolny czas poświęca literaturze z zakresu teologii i historii, bo są one jego pasją.
Wszystko zawdzięcza Bogu i, jak skromnie wyznaje, modlitwom. To one uratowały go, kiedy był w poważnych opałach. W czerwcu 1947 roku w czasie przesiedlenia zatrzymano go na stacji w
Gorlicach. Jego akta UB-owcy zatrzymali z zamiarem zrobienia z niego konfidenta. Obiecywali pieniądze.
- Ja za pieniądze sumienia nie sprzedaję. Chcecie, to mnie aresztujcie - odpowiedział na propozycję. Próbowali go zastraszyć, ale był nieustępliwy i zostawili go w spokoju.
W podobnym celu pracownicy UB nachodzili go na początku lat 50. w Szczepanowie. Przyjeżdżali przeważnie co miesiąc.
Pewnego razu, o 11. wieczorem, pojawił się jeden z prośbą o przenocowanie. Jan Żerelik zażądał kartki od sołtysa, zezwalającej na nocleg. Ubek wykręcił się późną porą i tym, że
sołtys śpi. Takie sytuacje powtarzały się często.
Kiedyś nawet doszło do awantury, kiedy Jan skutecznie odmawiał współpracy. Przy pomocy sąsiada wyrzucili intruza za drzwi, dodatkowo strasząc go milicją.
- Jeszcze takich ludzi nie widziałem - skwitował ubek.
- Pan jeszcze mało widział, skoro nie widział pan uczciwych ludzi - odpalił wyprowadzony z równowagi Żerelik.
Kolejnym razem zatrzymali go, gdy jechał z kolegą furmanką po nawóz do Malczyc. Kolega pilnował wozu, a ubek odciągnął go na stronę. Z jego kieszeni wystawała rękojeść broni.
- Skończmy raz ten cyrk! Jestem winien, aresztujcie! Nie, to puszczajcie! - zdenerwował się Żerelik. - Chcę żyć normalnie.
To musiało przemówić do natręta, bo zapewnił, że odtąd będzie miał spokój, tylko kazał zachować milczenie.
Kiedy organizowano spółdzielnię w Szczepanowie, otrzymał wezwanie od sekretarza UB w Środzie Śląskiej. Żerelika upatrzono na prezesa, albo sekretarza, więc namawiano go, aby zapisał
się do partii. Potem chciano, aby został sołtysem, ale wciąż odmawiał. W końcu zostawili go w spokoju.
- W górach wszyscy byliśmy razem, a tu to jakby pozrzucano nas ze spadochronu. Młodzi powoli się asymilują. Wpadli w nienaturalny rytm życia. Ciągle za czymś gonią, a tradycja zanika
- wzdycha z żalem.
Smak paschy już nie jest ten sam.