Bieszczadzkie cerkwie w Komańczy, Turzańsku, Szczawnem i Morochowie są jakby nanizane na dolinę rzeki Osławy, która przed Sanokiem wpada do Sanu. To tędy prowadzi szlak ikon osławskich. Cerkwie te są rozsiane co pięć, dziesięć kilometrów po górach, osłaniających dolinę.
Najbliżej od Sanoka - z piętnaście kilometrów - leży cerkiew w Morochowie. Obok dom parafialny. Tu mieszka o. Julian Felenczak z matuszką Seweryną i synkiem Kiprianem. O. Julian
wrócił właśnie z Liturgii w Szczawnem. Służył tam drugą Liturgię. Pierwszą w Morochowie. Odprawia jeszcze w cerkwi w Dziurdziowie.
Matuszka podaje biszkopt przekładany jakby puszystym kremem śmietankowym, według przepisu z Francji. Czteroletni Kiprian woli rozmawiać z Andrzejem Kuźmą, który przyjechał tu w gości
z Białegostoku, po francusku. Tak mu łatwiej. Porozumiewa się jeszcze i drugim językiem, taty, czyli karpatorusińskim. Wszyscy troje poznali się w Paryżu. O. Julian, Andrzej Kuźma i matuszka
Seweryna studiowali teologię w instytucie św. Sergiusza. Matuszka skończyła przedtem historię.
Seweryna, tak jak i jej syn, najpierw nauczyła się karpatorusińskiego, potem polskiego. Na pytanie, jak się teraz czuje w Morochowie, odpowiada o. Julian: - Jak Łemkini z Bartnego.
O. Julian urodził się w Bartnem niedaleko Gorlic, czyli można powiedzieć w centrum Łemkowszczyzny.
Herbatę pijemy obok plebanii, w cieniu starych drzew przesiewających jeszcze ciepłe promienie jesiennego słońca. I cerkiew, i nieco niżej położona plebania wdarły się wysoko na górę,
swej intymności strzegąc jednak koronami drzew.
Zdawałoby się, że to miejsce nigdy nie było wystawione na przeciągi historii - zaciszne, przytulne, od północy osłonięte cerkwią z jej smolistymi, ciemnymi, drewnianymi ścianami, od
południa wyzłocone słońcem.
- Kiedyś dookoła same cerkwie tu były - ze złudnego nastroju chwili wyprowadza o. Julian - w Zagórzu, Rzepedzi, Zahutyniu, Dąbrówce. Prawie każda wieś miała cerkiew. Na terenie
naszej diecezji jest co najmniej pięćdziesiąt popadających w ruinę cerkwi. Mogliby je przejąć unici, służyli w nich przed wojną do akcji wysiedleń do ZSRR i Akcji Wisła.
Te cztery cerkwie, nanizane na dolinę Osławy, należą do grupy 24 świątyń diecezji przemysko - nowosądeckiej, w których służą prawosławni, które prawosławni odremontowali lub
odnawiają, a które ciągle pozostają własnością państwa. I są nazywane spornymi obiektami.
Najgorszy scenariusz, jeśli chodzi o cerkwie, w których przed wojną służyli unici, zaproponowała Słowacja. Po wojnie, tak jak w Polsce, tam gdzie nie było unitów wchodzili do nich
prawosławni, remontując je i utrzymując. Na falę pretensji unitów do tych cerkwi nawet w miejscowościach, w których nie było ani jednego grekokatolika, państwo zareagowało oddaniem wszystkich tak
zwanych spornych obiektów w ręce unitów.
Prawosławni na Słowacji opuścili tamte cerkwie, pobudowali nowe przy pomocy państwa, a stare, drewniane, zabytkowe niemal wszystkie popadają w ruinę, bo nie mają
opiekunów.
- Przy pomocy państwa doprowadzono do ogromnej straty w kulturze narodu - komentuje o. Julian, który ma nadzieję, że takiego błędu rząd polski nie powtórzy.
Spośród cerkwi w dolinie Osławy dziś najlepiej wygląda morochowska. Zbudowali ją w 1837 roku unici. Modlili się w niej do wielkiej akcji wyganiania bieszczadzkiej ludności na wschód,
potem na zachód. Mieli tu pracę - w kopalni ropy naftowej, na kolei i na roli. Zdążyli jeszcze przed wysiedleniem prowizorycznie przykryć cerkiew, bo kiedy Niemcy pod koniec wojny strzelali do
ukrytego w świątyni czerwonoarmisty, zniszczyli dwie kopuły.
Po wysiedleniu w 1948 roku przyszedł służyć do cerkwi ksiądz katolicki. Ale ci, których nie wysiedlono, a zostało takich dwadzieścia rodzin, wyrwali księdzu z ręki klucze do cerkwi i
więcej ksiądz się nie pojawił.
Przez kilkanaście lat w Morochowie nie służono. Przez trzy lata, od 1958 do 1961, ludzie zabiegali, by utworzyć tu parafię - już jako prawosławną, bo unici przyjęli prawosławie.
Wreszcie się udało. Przyszedł o. Bazyli Roszczenko. To za jego czasów zbudowano w Morochowie plebanię. W jej szczycie widnieje zapis: 1967.
Teraz dom przeżywa gruntowny remont - wymieniane są wszystkie okna, zmieniany jest dach, na górze powstają pokoje - tu bardzo przydadzą się pielgrzymom.
Także w cerkwi wymieniono niedawno okna - stare wręcz wypadały, odnowiono ikonostas, zamontowano czujniki przeciwpożarowe. Przy restauracji ikonostasu pomógł konserwator zabytków.
Teraz cerkiew sprawia wrażenie schludnej i bardzo zadbanej. W tym roku Morochów wspomogli parafianie z całej Polski. Na remont cerkwi zbierano pieniądze.
Cerkiew w Szczawnem, dawniej też grekokatolicka z końca XIX w., z osobno stojącą dzwonnicą, też potrzebuje remontu. Teraz jest malowany dach.
O. Piotr Pupczyk służy w dwóch innych cerkwiach - w Komańczy i Turzańsku - razem dla 24 rodzin. Cerkiew w Komańczy, dawniej grekokatolicka, została wzniesiono w 1805 roku na miejscu
cerkwi pochodzącej z czasów przedunickich z 1565, spalonej w 1800 roku. Po wysiedleńczych akcjach krążyły pogłoski, że zostanie rozebrana, w najlepszym wypadku przeniesiona do skansenu w Sanoku.
Dopiero po przejściu tutejszych unitów na prawosławie dano im klucze do cerkwi, ale nie prawo własności.
Wielkich funduszy potrzeba na ratowanie cerkwi w Turzańsku. Na niedzielnej liturgii zastajemy tam około dziesięciu osób i wyzierającą z każdego zakamarka wielką potrzebę remontu.
Podobnie jest na zewnątrz. Dwie kopuły oplatają rusztowania. Turzańskowi przydałaby się pomoc prawosławnych z całej Polski.
O. Julian Felenczak zna długą i bogatą historię prawosławia na tych ziemiach. Ale nie nostalgia i żal po dawnej świetności zdominowały jego myślenie. Ciągle chce tworzyć coś nowego,
ożywiającego. Organizuje na przykład pielgrzymki rowerowe szlakiem obecnych i dawnych cerkwi, również popadających w ruinę.
- I wtedy znów dopada was nostalgia? - pytam.
- Kiedy dopada, wsiadamy na rowery i uciekamy - żartuje o. Julian.
Co dwa tygodnie odbywają się w Morochowie spotkania bractwa. Przyjeżdża około pięćdziesięciu młodych ludzi. Wysłuchają wykładu, rozpalą ognisko albo pójdą w góry.
Morochów i inne cerkwie nad Osławą odwiedzają pielgrzymi i turyści. Ostatnich w ubiegłym roku było około pięciuset. Wśród nich wielu Francuzów, ponieważ w przewodniku po tej ziemi
jest napisane, że w Morochowie na plebanii mieszka Francuzka.
O. Julian nie uważa, że jego parafia jest zagubiona gdzieś daleko w górach. Bo do zagubionej cerkwi nie dotarłby błahodatnyj ogień. Przywędrował do nich z Jerozolimy poprzez Moskwę i
Mińsk. Dotarł na świętego Dymitra. Utrzymywany w dwóch łampadach płonął prawie przez cały rok. I nie przyjechaliby do nich mnisi wraz ze starcem schimonachem Simonem z podmoskiewskiego monasteru.
Zapomnieliby też o nich ci wszyscy, którzy przez cały wiek dwudziesty wyjeżdżali za grubszym kawałkiem chleba do Ameryki. A tak przyjeżdżają co dwa, pięć lat. Zachodzą do cerkwi, na plebanię. I
przyjeżdżają ci, którym kazano osiąść na Mazurach, w Gdańsku czy Zielonej Górze. I nie przyjechałaby tu siedem lat temu z Paryża młoda, dobrze wykształcona dziewczyna, niezwykle ujmująca, którą
poznaliśmy jako matuszkę Sewerynę.
Tekst i zdjęcia Anna Radziukiewicz
Przegląd Prawosławny nr 10 (październik 2003)
↑ Kliknij, aby przejść ↑
do Przeglądu Prawosławnego