Lato 1914 roku zapisało się krwawo w historii Europy. Po wybuchu pierwszej wojny światowej wszelkie sympatie poddanych monarchii austro-węgierskiej wobec wrogiego państwa, Rosji, postanowiono tłumić siłą. Ofiarami prześladowań stali się Łemkowie, wśród których już jakiś czas temu ujawniły się nastroje, jak je wówczas określano, moskalofilskie.
W powiecie gorlickim represje władz zaczęły się 31 lipca rewizją w Ruskiej Bursie, internacie dla gimnazjalistów i studentów. W Gorlicach krążyły pogłoski o znajdujących się tam rzekomo materiałach wybuchowych, wywołane prawdopodobnie znalezieniem tam, wśród rzeczy pozostawionych na przechowanie przez panią Banicką, kilku pocisków do floberta. Wprawdzie żadnych bomb nie znaleziono, ale skonfiskowano dzieła rosyjskich klasyków. Do 1 sierpnia bursę przeszukiwano jeszcze dwukrotnie. Jednocześnie kontrolowano Łemkowską Kasę, towarzystwo kredytowe. Nie znajdując niczego poza wspomnianymi pociskami, władze postanowiły budynek obstawić policją. Pierwszym aresztowanym został prowadzący bursę Damian Bubniak, który - wezwany do starostwa w celu sporządzenia protokołu z rewizji - dostał zakaz opuszczania własnego mieszkania. Wracając ze starostwa, spotkał Łemków, wyruszających na front z jego rodzinnej wsi. Poszedł odprowadzić ich na dworzec. Tam też został aresztowany i osadzony w więzieniu Sądu Okręgowego. Tak rozpoczęły się trwające półtora miesiąca masowe aresztowania łemkowskiej inteligencji. Wkrótce dwa transporty więźniów wyjechały do obozu koncentracyjnego w Talerhofie w Austrii, skąd wielu nie dane było powrócić.
Częściej więzień niż kapłan
4 sierpnia do tego więzienia przywieziono ze Żdyni Maksyma Sandowicza, 28-letniego prawosławnego duchownego i jego ojca Tymoteusza, pełniącego funkcję psalmisty cerkiewnego.
Nie był to pierwszy pobyt o. Maksyma w więzieniu. Odkąd w 1911 roku przyjął święcenia kapłańskie, nieustannie narażał się na represje ze strony władz. Odradzające się w Galicji po
kilkusetletniej nieobecności prawosławie budziło niepokój arcykatolickich władz. Po pierwszym prawosławnym nabożeństwie, odprawionym 2 grudnia 1911 roku we wsi Grab, został ukarany przez starostę
jasielskiego 400 koronami grzywny i ośmiodniowym aresztem. Szykanowani byli też wierni, którzy z braku świątyń użyczali domów do celebrowania liturgii. Podobne represje nękały o. Maksyma i
wiernych do marca 1912 roku, kiedy to władze zorientowały się, że prawosławie nie jest chwilową modą i aresztowały niewygodnego kapłana. O. Maksym Sandowicz został osadzony wraz z innymi
"moskalofilami" w więzieniu we Lwowie pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Tam przesiedział do uniewinniającego go, trwającego trzy miesiące, procesu dwa lata i trzy miesiące. Nazajutrz po
ogłoszeniu wyroku, 7 czerwca 1914 roku, opuścił więzienie i postanowił wrócić do rodzinnej Żdyni. Współoskarżeni w procesie, nie czując się bezpiecznie w Galicji, wyjechali za granicę, do Rosji
lub Szwajcarii. O. Maksym w swej wsi pełnił posługę kapłańską tylko sześć tygodni, a w całym życiu tylko trochę ponad cztery miesiące. Większość pozostałego czasu przesiedział w więzieniach
niewinnie oskarżany.
Matuszka Pelagia Sandowicz nie miała łatwego życia. Wychodząc za mąż nie przypuszczała, że częściej będzie oczekiwać na więzionego męża, niż żyć u jego boku. 12 sierpnia została
aresztowana. Nie wiadomo, dlaczego od razu nie przewieziono jej do więzienia w Gorlicach. Przez dziewięć dni była internowana w chacie wójta we wsi Rzepiennik niedaleko Biecza. Dopiero 21
sierpnia przewieziono ją do Gorlic i początkowo umieszczono w celi mieszczącej się w piwnicach - suterenach razem z zatrzymanymi za pospolite kradzieże Cygankami, w uwłaczających godności
ludzkiej warunkach, następnie przeniesiono do jednoosobowej, ciemnej i wąskiej celi na pierwszym piętrze. Gdzieś w sąsiednich celach siedzieli o. Maksym i jego ojciec Tymoteusz.
Ofiara dramatu
Tymczasem nad głowami uwięzionych Łemków zaczęły się zbierać czarne chmury. Na froncie poddani cesarza Franciszka Józefa ginęli od rosyjskich kul, a tu, w sennym miasteczku na
peryferiach monarchii, miały miejsce przejawy niesubordynacji. Uznano, że jedna ofiara spośród więźniów byłaby dobrą przestrogą dla Rusinów, ostudziłaby ich rusofilskie sympatie. O. Maksym ze
swoją więzienną przeszłością wydał się najlepszym kandydatem. Jego zgładzenie miało poderwać autorytety duchowne i położyć kres rodzącej się wród Łemków świadomości narodowej, co dla Austriaków
było bardzo niewygodne.
5 września zawitał do Gorlic prosto z Salzburga sześćdziesięcioosobowy oddział austriackich żandarmów do zadań egzekucyjnych. Z Linzu przyjechał rotmistrz Dietrich. Jak się później
okazało, to on odegrał rolę prokuratora i sędziego, skazując o. Maksyma Sandowicza na karę śmierci bez żadnego śledztwa.
Dzień egzekucji przypadł w niedzielę 6 września. Wspominał go o. Wasyl Kuryłło z Florynki (1861-1940) w pracy zbiorowej poświęconej wojennym przestępstwom monarchii habsburskiej
wobec Łemków w latach 1914-1917.
Tamtego dnia o piątej rano do celi księdza Maksyma wszedł nadzorca więzienny Nożyński, wspominany przez więźniów jako starszy człowiek, jeden z niewielu traktujący więźniów po
ludzku. Rozkazał więźniowi przygotować się do drogi. W międzyczasie udał się do cel, gdzie byli uwięzieni jego żona i ojciec. Wyprowadził obydwoje niby to na spacer, w rzeczywistości zaprowadził
ich do celi, której okna wychodziły na dziedziniec budynku. Tu, zamknięci tylko we dwoje, mieli oglądać śmierć męża i syna, o czym wtedy jeszcze nie mieli pojęcia.
Przed celą o. Maksyma zebrali się ci, którzy mieli dokonać egzekucji: rotmistrz Dietrich, radca sądowy Kalczyński, czterech żandarmów i dwóch żołnierzy z wachmistrzem na czele. O
szóstej rano do celi ponownie wszedł Nożyński, aby wyprowadzić skazanego na miejsce egzekucji. Kiedy ten, przekonany że wyrusza w drogę, chciał zabrać swoje rzeczy, nadzorca polecił mu je
zostawić.
Wersje wydarzeń przedstawiane przez więziennych towarzyszy o. Maksyma i przez przyglądających się z placu kaźni świadków różnią się w szczegółach.
Przed plutonem egzekucyjnym
Według pierwszej relacji z budynku sądu i zarazem więzienia na dziedziniec wyprowadziło go, trzymając pod ręce, dwóch żołnierzy. Dłonie miał związane z tyłu i oczy
przewiązane płócienną opaską. Asystował mu rotmistrz Dietrich ze świtą. O. Maksyma postawiono pod ścianą. Z odległości czterech kroków dwóch żandarmów celowało w niego przygotowaną bronią. Mając
przesłonięte oczy nie widział ani ich, ani zebranego na placu, pomimo niedzieli i dość wczesnej pory, tłumu ciekawskich. Świadomy tego, co ma za chwilę nastąpić, przechylił się w lewą stronę i
upadł. Wówczas wachmistrz krzyknął: - Stój! O. Maksym wiedząc, że żegna się z ziemskim światem, głośno powiedział: - Hospody, błahosłowy! Wtedy na rozkaz padły wystrzały i dwie kule przeszyły
pierś skazanego. Raniony nie upadł od razu na ziemię, osunął się na ścianę budynku. Osłabionym głosem wypowiedział ostatnie zdanie: - Niech żyje ruski naród i święte prawosławie! Po tych słowach
podszedł do niego wachmistrz, wyciągnął rewolwer i strzelił w głowę. Duchowny upadł martwy na ziemię. Ciało na prześcieradle zabrali żołnierze i włożyli do przygotowanej, zbitej ze zwykłych
desek, trumny. Na miejscu egzekucji pozostały w ścianie dwie krwawe dziury - ślady po kulach.
Inaczej ten fakt zapamiętał Łukasz Wańko, który tego dnia przyjechał do Gorlic przekazać uwięzionemu ojcu pieniądze: - W niedzielę 6 września o 7 godzinie rano zwrócił moją uwagę
niezwykły ruch na ulicach. Koło sądu i w jego pobliżu gromadził się tłum, który czegoś oczekiwał. Oprócz mężczyzn były kobiety i młodzież, wszyscy bardzo przejęci. Przysłuchiwałem się rozmowom i
ku mojemu największemu zdziwieniu i żalowi, dowiedziałem się, że teraz będzie stracony "moskiewski pop ze Żdyni". Serce ścisnęło mi się z bólu, postanowiłem zostać, żeby być świadkiem męczeńskiej
śmierci o. Maksyma. Przed budynkiem sądu stała grupa urzędników i żandarmów. Po kilku minutach dręczącego oczekiwania, które dla mnie wydawało się wiecznością, wyprowadzono o. Maksyma z
więzienia. Szedł z dostojeństwem na męczeńską śmierć. Ubrany był w riasę, zdjęto mu tylko z piersi krzyż. Postawiono pod ścianą i powiatowy naczelnik Mitschka przeczytał wyrok, z którego
zapamiętałem tylko jedno, że kaźń odbywa się nie na mocy wyroku sądu, a z wojskowego rozkazu. Po odczytaniu tego wyroku jeden z żandarmów podszedł do o. Maksyma, żeby związać mu ręce, jednak o.
Maksym prosił, żeby tego nie robić. Wtedy żandarm zrobił kredą biały znak na piersi. W odległości kilku kroków od o. Maksyma stał żandarm z tyrolskich strzelców. Rozkaz: raz, dwa, trzy! Rozległ
się wystrzał. Duchowny zadrżał i zebrał ostatnie siły".
Młody Wańko wspomniał, że właśnie wtedy padło owo słynne ostatnie zdanie skazanego, po czym głowa opadła mu na piersi i całym ciałem oparł się o ścianę, by za chwilę upaść na ziemię.
Wtedy też przeraźliwy kobiecy krzyk rozdarł powietrze. To Pelagia Sandowicz, zza więziennych krat obserwująca śmierć męża, tracąc przytomność upadła na podłogę celi. Zebrani na placu zwrócili
uwagę na drugie okno tej samej celi. To Tymoteusz Sandowicz rozpaczał po stracie syna. Ten krzyk najbliższych skazanego był pewnie też reakcją na jego dobijanie, czemu nie miał siły przyglądać
się młody świadek. Gdy urzędnicy, żandarmi i niektóre osoby z tłumu podeszły do leżącego o. Maksyma, rozległy się kolejne wystrzały. Według Wańki, który odwrócił w tej chwili głowę, jeden z
żandarmów przyłożył rewolwer do głowy leżącego i w ten sposób skrócił konanie męczennika.
Samowola pana rotmistrza
Odgłosy wystrzałów przyciągnęły więźniów do okien. Okrzyk żandarma: "Od okien, bo każdy będzie zastrzelony!" nie pozwolił im obserwować sceny wynoszenia ciała zabitego z podwórza.
Dopiero kiedy włożono je do trumny, wezwano więźniów: "Proszę się nie bać! Nie będziemy strzelać, chcemy tylko wyrok ogłosić!"
Wyrok wygłaszał po niemiecku rotmistrz Dietrich, a na polski tłumaczył wachmistrz: "Pan rotmistrz zażądał wydania Maksymowicza", tak przekręcił jego nazwisko "i ten został
zastrzelony na jego odpowiedzialność! Jeśliby kto coś podobnego zrobił, co on, to będzie zastrzelony!"
Stało się jasne, że egzekucję wykonano na mocy rozkazu rotmistrza Dietricha. Także strażnik Nożyński, rozmawiając z Tymoteuszem Sandowiczem, obwiniał oficera o całe zajście.
Jeden z urzędników miał powiedzieć Łukaszowi Wańko, że 5 września o 11 w nocy nadszedł rozkaz z wojskowego sztabu z Krakowa wykonania wyroku na Maksymie Sandowiczu, o czym
natychmiast go powiadomiono. Skazany prosił o zezwolenie na napisanie listu do żony, co zostało uwzględnione. Nie zezwolono natomiast na osobiste pożegnanie się z nią i ojcem, o co też podobno
prosił. Informacje przekazywane w tłumie młodemu świadkowi są mało wiarygodne, zeznania innych osób mających związek ze sprawą, w tym Nożyńskiego, nie potwierdzają tego. O powiadomieniu o.
Maksyma nie wspomina też ksiądz Kuryłło.
Czy faktycznie ze sztabu wojskowego z Krakowa o 11 w nocy nadeszła depesza z rozkazem, czy też działanie rotmistrza było samowolne?
Rozstrzelanego duchownego pochowano na gorlickim cmentarzu w tajemnicy, pod płotem, jak niegdyś chowano wszelkich odmieńców. Najbliższym odmówiono udziału w grzebaniu zwłok.
Odmówiono jakiejkolwiek ceremonii godnej nie tyle kapłana, ile zwykłego chrześcijanina. Nie powiadomiono też rodziny o miejscu pochówku. Dopiero w 1922 roku o identyfikację zwłok postarał się
Tymoteusz Sandowicz. Pomocny okazał się człowiek grzebiący trumnę z ciałem we wrześniu 1914 roku. Ciało rozpoznano po podzelowanych butach, które tuż przed aresztowaniem ojciec podarował
synowi.
Po śmierci męża do kancelarii sądu wezwano matuszkę Pelagię. Radca Kalczyński oznajmił jej, że może wracać do domu. Pokrzywdzona, zmęczona wydarzeniami ostatniego miesiąca, w ciąży,
odmówiła. Z godnością postanowiła dzielić los najbliższych, tym samym skazując się na dobrowolny pobyt w obozie koncentracyjnym w Talerhofie, dokąd wywieziono ją pierwszym transportem 14
września, wieczorem, pośród obelg stojącego na dworcu tłumu gapiów. Jako jedynej kobiecie zafundowano jej bilet w wagonie osobowym trzeciej klasy. Jechała razem z Tymoteuszem Sandowiczem. Resztę
współwięźniów załadowano do wagonów towarowych, którymi wcześniej przewożono konie. 17 lutego 1915 roku w szpitalu w Grazu urodził się jej syn. Na imię dała mu Maksym.
Dziś budynek Sądu Rejonowego w Gorlicach przy ulicy Warmińskiego tętni życiem. Większość mieszkańców miasta nie wie, co stało się tu latem 1914 roku. Na więziennym murze nie ma też
śladu po kulach, które odebrały życie o. Maksymowi. W latach 90. na wysokości około dwóch metrów umieszczono skromną tablicę z inskrypcją po łemkowsku: "Tu dnia 06.09.1914 roku zginął męczeńską
śmiercią rozstrzelany przez austriackich żandarmów o. Maksym Sandowicz syn łemkowskiej ziemi. W 80-tą rocznicę śmierci - wierni Łemkowie".