Niewielki, pobielony dom w środku wsi Ługi nie wyróżnia się spośród sąsiednich obejść. Podwórze z niewielką drewnianą stodółką takie, jakich wiele. Jednak dla prawosławnych ten budynek przez ponad czterdzieści lat był plebanią. To tu w 1958 roku zamieszkał wraz z matuszką Ewą o. Włodzimierz Kochan, przez czterdzieści lat proboszcz parafii prawosławnej w Ługach i Brzozie.
Jako chłopiec nie przypuszczał, że zostanie duchownym, choć w rodzinie była tradycja. – Babka ze strony ojca była rodzoną siostrą ojca Dymitra Chylaka, proboszcza z Izb i Bielicznej
- wspomina ks. prot. Włodzimierz Kochan.
U Kochanów pielęgnowano również inne tradycje. Pradziadek Teofil Kochan trudnił się pszczelarstwem. Miał ogromną pasiekę, liczącą 120 uli, która przynosiła niezłe dochody. Podobno
ule miał porozmieszczane w górach, aby pszczoły nosiły dobrze pożytek. Miód pradziadek sprzedawał kuracjuszom w Krynicy, a kiedy odnich wracał, przynosił sporo grosza. Jednak syn i wnuk Teofila
nie podzielali jego pasji, odziedziczył ją prawnuk Włodzimierz. Jako mały chłopiec natykał się w zabudowaniach gospodarczych na ramki po pradziadku. Potem w Ługach o. Kochan założył własną,
liczącą siedemnaście uli, pasiekę.
We Florynce
Zaczął uczęszczać do miejscowej szkoły. Późniejsze lata edukacji były niepewne. Nauczyciele wciąż się zmieniali. Kiedy wybuchła wojna, lekcje w języku polskim zostały zastąpione
niemieckim. Drugi język nauczania – ukraiński – pozostał. Nauczycieli Polaków zastąpili Ukraińcy. Zmieniali się równie często.
– Budynek szkoły został zajęty przez Niemców i na jakiś czas przerwano zajęcia. Potem nauka odbywała się w dwóch pożydowskich domach – wspomina o. Włodzimierz.
W szkole powszechnej dzięki nauczycielowi Sontagowi zaczął uczyć się gry na skrzypcach. Ćwiczył się w tej niełatwej sztuce w domu kolegi Nestora Habury, bo miał on instrument i
nieźle grał. Marzenie o własnych skrzypcach spełniło się dopiero po przesiedleniu. Grał przeważnie ze słuchu. Dopiero podczas nauki w seminarium zaczął uczyć się z nut. Zabrał skrzypce do
Warszawy i wieczorami razem z kolegami urządzali sobie koncerty.
Język niemiecki, choć poznany w szkole w minimalnym stopniu, okazał się przydatny w czasie kopania okopów. Przez ponad rok obowiązek pracy w okopach nałożono nawet na
dziesięcioletnie dzieci. Z domu Kochanów codziennie chodził ojciec Teodor i kilkunastoletni Włodek, najstarszy z rodzeństwa. Najgorzej było zimą. Trzaskający mróz, że szkoda psa na dwór wyrzucić,
a trzeba było pracować. – Na zbiórce musieliśmy być o szóstej rano i nie było mowy o spóźnieniach – wspomina o. Kochan.
Dzieci z Florynki pomagały maskować okopy. Na siatkę kładły gałęzie świerku, żeby z góry były niewidoczne. Ojciec Teodor, dobrze znający stolarkę, był wykorzystywany przy budowie
bunkra.
W 1945 roku sytuacja zaczęła się stabilizować. Do szkoły powrócił język polski. We Florynce nauczali wykształceni Łemkowie – Grzegorz Klucznik z Florynki, Szymon Pyrtaj ze
Smerekowca, nauczycielka Lorczak z Polan.
Na obczyźnie
27 czerwca 1947 roku odebrano mieszkancom Florynki nadzieję na powojenną stabilizację. Trzy dni przed wysiedleniem nakazano pakować najpotrzebniejsze sprzęty. Rodzina Anny i Teodora Kochanów z piątką dzieci, Włodzimierzem, Marią, Joanną, Michałem i Pauliną, swój dobytek zapakowała na dwa wozy. Oprócz tego zabrali trzy krowy, bronę i pług. Ze stacji w Grybowie dotarli do Sulęcina na Ziemiach Odzyskanych. Stamtąd skierowano ich do gospodarstwa rolnego w Antoniewie pod Torzymiem.
– Przebywaliśmy tam przez całe żniwa, nie mając własnej ziemi – opowiada o. Włodzimierz.
We Florynce pozostawili sześć hektarów ziemi, z tego trzy stanowiły użytki rolne, a tu zostali z niczym. Od września zaczęli szukać czegoś na własną rękę. W efekcie jeszcze przed
zimą znaleźli się w Torzymiu na swoim. Szczęśliwie dla posiadających bydło Łemków zima z 1947 na 1948 okazała się łaskawa i mimo braku własnych zbiorów zwierzęta mogły się same wypasać.
Kochanowie zamieszkali na ulicy Sulęcińskiej, naprzeciwko dzisiejszej cerkwi archanioła Michała. Wtedy była opustoszałą kapliczką.
W tamtym okresie w Torzymiu znalazły się dwadzieścia trzy rodziny pragnące mieć własną cerkiew. Cerkiew pozostawiona we Florynce, wybudowana z wielką ofiarnością w latach
dwudziestych, kilka tygodni po wysiedleniu wiernych została rozebrana.
Pierwsze nabożeństwo odprawiono w domu Michała Habury. Ludzie zaczęli przyjeżdżać z bliższych i odleglejszych miejscowości – z Grochowa, Sulęcina, Wiszniowy, Żubrowa, a nawet z
Rzepina.
Do Torzymia zaczął też dojeżdżać o. Jan Lewiarz.
Pewnego razu na ulicy spotkał swego kolegę jeszcze z seminarium grekokatolickiego, który okazał się sekretarzem w gminie. Doradził on, aby zabiegać o tę kapliczkę. Podanie
rozpatrzono w urzędzie pozytywnie i w 1948 roku odbyło się pierwsze nabożeństwo.
Mieszkający po sąsiedzku Włodzimierz Kochan często po wykonaniu prac w gospodarstwie ojca przychodził porządkować świątynię. Zaprzyjaźnił się z pierwszym stale
obsługującym parafię w Torzymiu o. Mikołajem Poleszczukiem, który namówił go do wstąpienia do seminarium. Młody człowiek uczył swojego proboszcza mówić po łemkowsku i szybko znaleźli
wspólny język.
– W 1950 roku zacząłem się wahać co do wyboru dalszej drogi. Ostatecznie w seminarium znalazłem się miesiąc później od kolegów – wspomina o. Kochan. Jednak do nowego roku
nadrobił braki.
Naukę w Warszawie Włodzimierz Kochan zakończył w 1955 roku i trafił do Wrocławia. 4 maja 1958 roku ożenił się z Ewą Łabowską, tydzień później został wyświęcony na diakona, a w
kolejną niedzielę, 18 maja, otrzymał święcenia kapłańskie.
W Ługach i Brzozie
Po wyświęceniu został mianowany wikariuszem wrocławskiej cerkwi katedralnej, ale zamieszkał na plebanii w, odległych o ponad czterdzieści kilometrów, Malczycach, gdzie wówczas
proboszczem był o. Poleszczuk. Oprócz malczyckiej obsługiwał on, w zależności od potrzeby, kilka innych parafii, dlatego wikariusz okazał się bardzo potrzebny. Z Malczyc dojeżdżał na nabożeństwa
do Leszna Górnego, Przemkowa, Szprotawy. – Pierwszegu ślubu udzielałem w Malczycach – wspomina.
Pół roku później biskup Stefan odwołał o. Kochana z funkcji wikarego i mianował proboszczem parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Ługach, której filią była cerkiew w
Brzozie.
Wcześniej proboszczem w Ługach był ksiądz Poleszczuk. Zamieszkał w domu Anny i Daniela Demczków. Demczkowie, starsi ludzie, bardzo oddani cerkwi, po 1956 roku wrócili do Wysowej,
pozostawiając dom i niecałe trzy hektary. O. Poleszczukowi odmówiono w urzędzie przepisania ich gospodarstwa na własność parafii, powiodło się to dopiero prawem zasiedzenia o. Kochanowi.
– Kiedy przyszedłem, w Brzozie było tylko trzynastu parafian – wspomina.
Parafia dopiero się kształtowała, a potem była pełna cerkiew. Na religię w Brzozie uczęszczało trzydzieścioro dwoje dzieci. W końcu lat pięćdziesiątych o. Kochan nawet uczył w
szkole.
Wiedza wyniesiona z seminarium pomagała w wielu trudnych, czasami nietypowych sytuacjach. Parafianie w Ługach i w większości w Brzozie przed 1947 r. byli wiernymi cerkwi
grekokatolickiej. Trudno było od samego początku przeprowadzać rewolucję. – Znalazłem się na parafii, gdzie żyli starzy psalmiści – wzdycha.
Dzięki Izydorowi Jacenykowi, diakowi jeszcze z Mochnaczki, udało się zachować stare melodie. Na początku do cerkwi w Ługach przychodziło dużo ludzi, zanim nie zaczęli powracać na
Łemkowszczyznę.
W pracy duszpasterskiej nie zawsze było łatwo. Bywało, że wierni, nakłaniani przez księży rzymskokatolickich, opuszczali cerkiew. W 1959 roku o. Kochan dojeżdżał do cerkwi do swojego
Torzymia, potem do Lipin. W Torzymiu ludzie byli bardzo ciekawi. jakim duchownym jest ich dawny parafianin. Nie spodziewali się, że ich Włodek będzie kiedyś odprawiał im nabożeństwa.
Do oddalonej o dwadzieścia trzy kilometry Brzozy trzeba było dojechać. Ksiądz Poleszczuk miał motocykl.
– Kiedyś tak się nam spieszyło, że tę odległość pokonaliśmy w kilkanaście minut – uśmiecha się o. Kochan.
Raz dziennie z Ługów o piątej rano jeździł tam PKS i o piątej po południu wracał. Przez lata proboszcz obydwu parafii był uzależniony od tego kursu. Od 1965 roku dojeżdżał zakupionym
okazyjnie motocyklem, aż w końcu udało się zdobyć w ramach przedpłat malucha. To znacznie ułatwiło księdzu posługę.
– Aby cerkiew przetrwała, trzeba było też przeprowadzać remonty – wspomina. Jednak z wielu względów, nie można było tego wykonać kompleksowo. Stopniowo, w miarę zebranych środków i
zdobytego materiału, remontowano obydwa obiekty.
Zniszczony dach cerkwi w Brzozie, zgodnie z wymogiem konserwatora zabytków, należało pokryć trudną wówczas do zdobycia miedzianą blachą. Niestety, zastąpiła ją cynkowa, którą
zamalowano ochronną, złotniczą farbą. Kiedy po latach próbowano dokonać wymiany, fachowcy dali jej długoletnią gwarancję.
Pamięta, jak cały dzień spędził w Buszowie, wybierając odpowiadającą wytycznym konserwatora dachówkę na pokrycie dachu cerkwi w Brzozie.
Dzięki ponadczterdziestoletniej posłudze o. Kochana obydwie parafie przetrwały trudne czasy, aby dziś móc przeżywać renesans.
Na plebanii w Ługach
W 1998 roku o. Kochan zaczął mieć poważne problemy ze zdrowiem i nie zawsze mógł odprawiać nabożeństwa. W lutym 1999 roku arcybiskup Jeremiasz przeniósł zasłużonego duchownego na
emeryturę. Z matuszką mieszkają na starej plebanii.
– Zadomowiłem się w Ługach – żartuje o. Kochan.
Stąd niedaleko do cerkwi. Rodziców odwiedzają dzieci z rodzinami. Syn Adam mieszka niedaleko Gorzowa, córka Lidia przyjeżdża z Torzymia. W Torzymiu mieszka rodzeństwo o. Włodzimierza
i przyjaciele z Florynki. Czasami ich odwiedza, ale jego miejsce jest tutaj.
Anna Rydzanicz
fot. archiwum o. Włodzimierza Kochana i autorka